Brukselska dyplomacja

Aktualności

„Unia Europejska powinna działać, a nie komentować i wyrażać zaniepokojenie”, „gdy Stany Zjednoczone podejmują konkretne działania, Unia Europejska pozostaje bierna”. To bynajmniej nie słowa jakiegoś prawicowego eurosceptyka, lecz hiszpańskiego socjalisty, obecnego szefa unijnej dyplomacji Josepha Borrella.

Poirytował się on bowiem w trakcie 56. Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Stany Zjednoczone proponują konkretne rozwiązania na Bliskim Wschodzie, Donald Trump kreśli plan pokojowy, a Unia Europejska…?

Ogranicza się, aby znów posłużyć się stwierdzeniem pana Borrella,  do „komentowania i mówienia codziennie, że jesteśmy zaniepokojeni, bardzo zaniepokojeni, niezwykle zaniepokojeni”. To oczywiście ironia, ale jakże bliska rzeczywistości. Obecny, nieco sfrustrowany szef unijnej dyplomacji wcześniej był przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Pamiętam go doskonale, gdyż jego kadencja przypadła na lata 2004-2007, czyli tuż po naszym wejściu do Unii Europejskiej.

Wówczas irytował się czym innym, mianowicie debatami nawiązującymi do historii, na przykład II wojny światowej, które chciał wyeliminować. Jako prawdziwy socjalista, członek Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (PSOE), stawiał na przyszłość. W okresie jego urzędowania kwitła w najlepsze unijna Strategia Lizbońska (tak, była taka, obliczona jak to w socjalizmie na 10 lat) obejmująca okres 2000-2010. Celem jej było dogonienie i przegonienie w sferze gospodarczej i politycznej Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Strategia ta zakończyła się klęską, do czego oficjalnie przyznali się unijni decydenci. Pozostały jednak niespełnione ambicje. Na samym finiszu, gdy dogorywała Strategia Lizbońska, w grudniu 2009 roku, kolanem dociskano i ratyfikowano Traktat Lizboński. Och, coś to miasto Lizbona nie ma w UE szczęścia, ale właśnie na mocy Traktatu z Lizbony powołano dyplomację Unii Europejskiej. Na jej czele stanął „Wysoki Przedstawiciel Unii do Spraw Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa”. Tak oficjalnie nazywa się stanowisko zajmowane przez Borrella, a wcześniej przez Catherine Ashton i Federikę Mogherini, obie panie nastawione lewicowo, wcześniej powiązane z organizacjami komunistycznymi. Od lat stanowisko szefa unijnej dyplomacji przypada „socjalistom” ze względu na specyficzny parytet dzielenia unijnych stołków. A ten od spraw zagranicznych jest dopiero czwarty w kolejności (po szefach KE, RE i PE). Socjaliści nie mogą narzekać. Ich przedstawiciel dowodzi siecią ESDZ-u, czyli Europejską Służbą Działań Zewnętrznych, posiadającą delegatury, to znaczy swoiste ambasady, niemal na całym świecie w liczbie około stu czterdziestu. (139 Stan na 2017 rok). A ilu zatrudnia dyplomatów, urzędników, doradców?

To blisko 2 i pół tysiąca osób i około 700 milionów euro rocznego budżetu Unii, czyli 3 mld zł) (na 2017 rok 660 mlnEur). Opłacane jest to z naszych kieszeni. Z podatków Polaków także. I po co to wszystko? Okazuje się, że po nic. Przywoływany szef unijnej dyplomacji Joseph Borrell stwierdza wprost, że w kryzysowych momentach Unia nie ma strategii, wykazuje się biernością, ograniczając się tylko do wyrażania opinii. Skupia się na krytykowaniu rozwiązań przedstawianych przez Donalda Trumpa. Czyli od lat to samo. Zamiast podjąć konstruktywną współpracę z USA, krytykuje i drażni amerykańską administrację, czego efektem było obniżenie rangi placówki dyplomatycznej UE w Waszyngtonie, a później jej przywrócenie. Wielu zdroworozsądkowych polityków w Europie uważało i nadal twierdzi, że brukselska czyli unijna dyplomacja jest zbędna, a jej funkcjonowanie to nieporozumienie. Politykę zagraniczną powinny prowadzić konkretne państwa europejskie, a nie organizacja państw, w której de facto brak jedności interesów i zgody co do wspólnych celów i strategii międzynarodowej. Stosunek Unii Europejskiej do USA jest tego koronnym przykładem.