Niemiecki paraliż

Aktualności

Na pozór niezbyt doniosłe oświadczenie, niemal niedostrzeżone w Polsce, które kilka dni temu dotarło z Berlina. Otóż szefowa CDU, pani Annegret Kramp-Karrenbauer nie zamierza walczyć o fotel kanclerza Niemiec i zrezygnuje z przewodzenia partii nazywanej chadecką. Wybory w Niemczech dopiero za rok, więc niby czym tu się przejmować i zajmować. A jednak.

Decyzja przewodniczącej CDU, partii współrządzącej nad Łabą, jest pokłosiem swoistego politycznego trzęsienia ziemi u naszych zachodnich sąsiadów. Idzie o stosunkowo niedawne wybory we wschodnim landzie Turyngii. CDU nie tylko przegrała z Lewicą i AfD, ale zawarła egzotyczny dla niej sojusz. W jego wyniku premierem tej krainy wybrano polityka liberalno-prawicowej FDP. Było to możliwe dzięki poparciu deputowanych CDU i – uwaga – AfD, Alternatywy dla Niemiec, czyli polityków, którzy dotychczas postrzegani byli przez niemiecką klasę polityczną jako trędowaci. To znaczy, że byli izolowani. Nie wolno było z nimi wchodzić w żadne alianse. A tu proszę, taka wyrwa. Niesubordynacja. Wprawdzie pod ogromną presją premier elekt zrezygnował ze stanowiska i niewykluczone, że w Turyngii odbędą się ponowne wybory, to jednak sam fakt, że na poziomie Landu doszło do sojuszu z AfD, odczytane zostało w Niemczech jako „złamanie żelaznej zasady”. Wina spadła na przewodniczącą CDU Kramp-Karrenbauer, której zarzucono „błędy, nieporadność, brak wiarygodności”, ale przede wszystkim brak umiejętności w „zarządzaniu kryzysowym”.

A skoro tak, to automatycznie następne pytanie brzmiało, czy taka osoba poradzi sobie z zarządzaniem kryzysowym na terenie całego państwa. Największego w Unii Europejskiej. Odpowiedź okazała się negatywna i pani Kramp-Karrenbauer rezygnuje. Nie, nie zostaje ona „na lodzie”, kanclerz Angela Merkel dba o swoich protegowanych i podtrzyma ją w swoim rządzie jako ministra obrony. To stanowisko, z którego Ursula von der Leyen przeszła na szefową Komisji Europejskiej przecież, więc perspektywy są duże, europejskie. Pozostaje jednak pytanie kto zastąpi ją na fotelu przewodniczącej CDU oraz kto będzie kandydatem na kanclerza Niemiec.

Angela Merkel w grudniu 2018 roku rozdzieliła te dwa stanowiska oświadczając, że sama nie będzie kandydować. Teraz pojawiły się głosy o konieczności połączenia tych stanowisk. Problem niemieckich chadeków z AfD jednak pozostanie.  Są oni tak samo niewygodni dla partii Merkel, jak niegdyś partia Nigela Farage’a dla rządzących nad Tamizą brytyjskich konserwatystów. Każde zbliżenie grozi zarażeniem. Także elektoratu. Postulaty także podobne. Dotyczą migracji i waluty euro. Politycy AfD od dawna domagali się wyjścia Niemiec ze strefy euro. To oczywiście nie podobało się pani kanclerz Angeli Merkel, która zwalczała ich także w Parlamencie Europejskim. Czy to jednak wystarczy? Po wydarzeniach w Turyngii niemiecka prasa bije na alarm. „Badische Zeitung” pisze, że „CDU wydaje się być częściowo narażona na populistyczne pokusy” i że jej „własna baza wyborcza ulega erozji”. „Suddeutsch Zzeitung” zapewnia, że Niemcy nie są „o krok od prawicowego zamachu stanu” i oddała analogie z lat trzydziestych ubiegłego wieku, a „Franfurter Rundszchau” pisze, że „w centrum spektrum politycznego w Niemczech brakuje rozwagi, wyrozumiałości, także strategicznego myślenia. Krótko mówiąc: centrum jest zbyt głupie” – konkluduje gazeta. Szef AfD w Niemczech Alexander Gauland twierdzi, że to „Kramp-Karrenbauer swoim kursem wykluczenie wpędziła swoją partię w chaos”.

Gauland pewnie wie co mówi, gdyż sam był członkiem CDU przez (uwaga!) około 40 lat. Nie optując za żadną ze stron zauważyć można, że Niemcy mają problem. Polityczny. Dotykający także Unii Europejskiej. Czy ktoś, na przykład nad Wisłą zdoła to choćby w najmniejszym stopniu zdyskontować? Póki co gruszek w popiele nie zasypują niemieccy socjaldemokraci, koalicyjny partner chadeków. Szef SPD Sigmar Gabriel uważa, że paraliż dotkną nie tylko Turyngii, ale i wielkiej koalicji CDU/CSU w całych Niemczech. Nie wyklucza też przedterminowych wyborów. A za kilka miesięcy (od lipca) Niemcy mają przejąć prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. Czym więc będą się zajmować? Europą czy sobą? A może to jedno i to samo? Jeśli tak, to wszystkich nas dotknąć może paraliż.